czwartek, 30 czerwca 2011

Mehrgarh

Planeta Mehrgarh, przez Starożytnych nazywana Amri. Prastary glob, który dawno już zapomniał o wielkich dniach swej świetności. Dziś nie jest nawet cieniem tego, czym niegdyś był i czym mógłby być, gdyby jego potężna i budząca podziw cywilizacja nie zapadła się pod własnym ciężarem. Gdy po powierzchni owej planety przetaczały się starożytne armie, a śmierć zbierała swe żniwo w milionach istnień, dawniej zapierająca oddech w piersi kultura już tonęła w bagnie dekadencji; zdegenerowana, skarlała, choć wciąż jeszcze wielka, jeśliby oceniać ją podług dzisiejszej miary. Nim jednak suma wszystkich wojen zdołała pogrążyć ten świat w ostatecznym chaosie, z którego odmętów ludzkość nie byłaby już w stanie się podźwignąć, nadszedł wielki kataklizm, kładący kres zarówno waśniom wielkich armii, jak i cywilizacji Amri w ogóle.

Dziś ludzcy mieszkańcy planety nazywają ją Mehrgarh, co w niemal zapomnianym już języku Starożytnych znaczy "Ropiejąca Blizna". Planetę porastają parujące dżungle; rozcinają ją głębokie na całe kilometry wąwozy; wierzchołki nagich skał zdają się dusić w czarnych, wulkanicznych oparach; lasy gigantycznych grzybów toną w otulonych mgłą bagniskach, a na granatowym nieboskłonie dzień i noc wisi gromada księżyców, budząc najróżniejsze, uśpione od eonów lub zaledwie drzemiące pod kruchą skorupą historii moce.

Całą powierzchnię planety znaczą brzemiona dawnej, porzuconej lub unicestwionej świetności. Artefakty tak starej, że zupełnie dziś obcej cywilizacji leżą przygniecione ciężarem wieków, pogrzebane pod ruinami starożytnych wież, zapomniane i niezrozumiałe. Nawet uczeni w odkrywaniu pradawnych tajemnic technomanci, którzy wydzierają sekrety owych potężnych przedmiotów na wszelkie dostępne im sposoby, znają tylko cząstkę ich możliwości, a jeszcze mniej z tego naprawdę rozumieją.

Mimo że mozolnie budowane nowe pałace, miasta i twierdze stają na miejscu starych, mając za fundamenty ruiny sięgające swą historią prawieków, i mimo że nad tymi nielicznymi, odciętymi od siebie ośrodkami nowej, jakże ułomnej cywilizacji co jakiś czas da się zobaczyć młodego arystokratę sunącego w skonstruowanym na podstawie starożytnych i na poły niezrozumiałych instrukcji powietrznym skuterze, lub nawet w prawdziwym ślizgaczu, planeta Mehrgarh w istocie tkwi głęboko w czarnej toni barbarzyństwa.

W dżunglach żyją dzicy, zamieszkujący szałasy ludzie, walczący z wielkimi gadami i jeszcze gorszymi stworzeniami. Mroczne jaskinie zasiedlają małpoludy o potwornej sile oraz istoty rodem z koszmarów. Nieustraszeni, półdzicy górale walczą o skrawki swych nieurodzajnych skał ze skrzydlatymi stworami, a wszędzie, na całej planecie, w siłę wzrastają plemiona dawnych ras, jeszcze starszych niż starożytna cywilizacja ludzi, lub przywiezionych niegdyś z odległych światów, gdy mieszkańcy Amri zdolni byli podróżować wśród gwiazd swymi ogromnymi okrętami.

Starożytna wiedza została niemal zapomniana i dziś jej zdegenerowanymi resztkami fascynują się nieliczni technomanci, ale i pogrążona w niepamięci magia ma swoich nowych odkrywców. Czarownik nadal budzi w większości ludzi zabobonny lęk, ale w zasłoniętych ciężkimi kotarami komnatach nowych pałaców, arystokraci coraz śmielej poczynają sobie z magicznymi eksperymentami. Także w sercu dżungli co jakiś czas pojawia się człowiek, zdolny poskromić tajemne moce, jakimi przepełniony jest Mehrgarh...

...a ja proponuję odkrywać je ze mną, jeśli kogoś interesuje pomysł na mini-setting w klimatach Science Fantasy/ Planetary Romance/ Sword&Planet. W ramach tego bardzo ogólnie zakreślonego świata chciałbym w niedalekiej przyszłości zacząć prowadzić sandboxowe sesje, skoro już zdecydowałem się na comeback do RPG.

C.D.N.

środa, 29 czerwca 2011

Na początek...

Full roboty na głowie, terminy, śminy, zobowiązania, a ja sobie wymyślam jakiegoś bloga... Człek sterany i dzieciaty musi mieć jednak kącik, w którym mógłby się wypłakać, lub choćby z lekka wyflaczyć; nawet jeśli nie częściej niż raz w tygodniu, prawda? Wprawdzie ani płakać tu nie zamierzam, ani uprawiać ekstremalnych sportów rodem z epoki wikingów (ile razy dasz radę okrążyć słup z przytwierdzonym do niego końcem jelita), ale coś w rodzaju wentyla, którym uchodziłoby ze mnie trochę pary; lub inaczej - okno, przez które mógłbym co jakiś czas wpuścić do mózgownicy odrobinę świeżego powietrza... tak, to już coś.
Czym więc ma być ten blog i o czym traktować? Głównie o mojej przewodniej pasji, jaką jest fantastyka; w tym przypadku z naciskiem na RPG. Literaturę fantastyczną sam troszkę uprawiam, tutaj więc chciałbym nieco od tego odpocząć i potraktować fantastykę z bata - po pierwsze jako fan, a nie twórca, po drugie zaś skupiając się na jej "growych" aspektach, zwłaszcza rolplejowych.

Teraz przydałoby się wyjaśnić, dlaczego akurat tak, a nie inaczej. Otóż po jakichś pięciu czy siedmiu latach (nie umiem się tego za cholerę doliczyć) w końcu - w ostatnią niedzielę - znów usiadłem za stołem, mając przed sobą kartę postaci i garść kostek, w głowie kupę pomysłów i osobliwie euforyczne doznania w okolicach podbrzusza. Było zajebiście! (Ukłony i podziękowania dla Ojca Kanonika, bez którego mój powrót do grania - przynajmniej na razie - pewnie nie byłby możliwy). Szkoda tylko, że Smartfox musiał się wcześniej zwijać, bo ominęły Go iście epickie wydarzenia.
Moja przygoda z RPG zaczęła się wiosną 1994 roku, od pamiętnego 7 numeru MiM-a z mini systemem AS-a. Wcześniej było dużo planszówek, paragrafówki (Wehikuły czasu, Dreszcz i Wojownik autostrady), i jakieś własne, wymyślane gry przeróżnego sortu, oraz jeden, traktujący o erpegach, artykuł w Top Secret, który rozpalił wyobraźnię dzieciaka hodowanego od paru lat na prozie R.E. Howarda. Ale bezpośredni kontakt z rolplejami, to był prawdziwy przełom; taki z gatunku iście, k...., rewolucyjnych. Zaczęło się więc od rysowania z kolegami (których szybko wciągnąłem w nowe hobby) coraz to nowych dungeonów i mapek na kartkach w kratkę.
Dalej potoczyło się to dość typowo dla mojego pokolenia: Kryształy Czasu, po paru miesiącach grania ukazał się polskojęzyczny Warhammer, następnie CP2020, na W:tM załapałem się jeszcze w oryginale, później doszła reszta WoD-a, już po polsku, a także wiele innych systemów, często na jeden strzał.
Między 1999 a (chyba) 2003 grywałem u wspomnianego już Ojca Kanonika, który przypomniał mi jak fajne mogą być sesje w bardziej tradycyjnych klimatach fantasy. Ponieważ jednak - jak przystało na rasowego barbarzyńcę - zrobiłem sobie potomstwo, na granie mogłem przeznaczać coraz mniej czasu. Zaczęło się to rozłazić, aż rozlazło się zupełnie, kiedy to resztki wolnego czasu postanowiłem zainwestować w bardziej wzmożone próby pisarskie, które owocowały kolejnymi publikacjami.
I teraz, po kilku latach, w końcu zagrałem ponownie, mimo że niedawno dorobiłem się następnego, tym razem męskiego potomka.

Ależ, k...., przynudziłem! Obiecuję, że to był ostatni raz; tytułem wstępu, itepe... Co jakiś czas pewnie wrzucę na bloga coś od siebie, już bardziej do rzeczy. A poza tym zamierzam w przyszłości miejsce to potraktować jako swego rodzaju notatnik, bo powrót do grania to za mało; noszę się również z zamiarem powrotu do prowadzenia.

I tym akcentem pozwolę sobie zakończyć niniejszego, inicjującego posta. Za ewentualne kwiatki w tekście przepraszam, ale synek wisi mi na głowie.
Jeśli ktokolwiek to przeczyta, to z góry pozdrawiam. I do następnego :)